Wiosna i lato są okazją do świętowania w naszych rodzinach. W maju, na ulicach można było spotkać dzieci z wiązankami kwiatów dla swoich mam z okazji ich święta, na początku czerwca na najmłodszych czekały liczne atrakcje z okazji Dnia Dziecka. Jeszcze w czerwcu mieli okazję do świętowania ojcowie w naszych rodzinach. Podczas letnich weekendów w wielu miastach są organizowane liczne rodzinne festyny. Widać całe rodziny spędzające czas ze swoimi dziećmi. Słychać radosny gwar, śmiech dzieci, rodziców i dziadków podczas wspólnych zabaw.
Dobrze jest mieć rodzinę i być częścią czegoś większego. „Rodzina, ach rodzina…Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest, lecz kiedy jej nima samotnyś jak pies”, śpiewali przed laty Starsi Panowie.
Mojej córce, w pierwszych tygodniach szkoły, wszyscy zazdrościli. Bo oto pani w świetlicy była ciocią, w szkolnej stołówce były ciocie, i nawet wychowawczyni była ciocią. Jak dobrze mieć tyle „cioć” w szkole. Zwłaszcza w pierwszej klasie, kiedy wszystko jest takie nowe. A tu taka rodzina… Okazało się jednak, że to nie jest rodzina. Moja mała córka, dorastała wśród wielu „cioć” i „wujków” w kościele. Przybywało ich w miarę rozwoju naszej wspólnoty, czy podczas licznych wyjazdów wakacyjnych. Siedmioletnia dziewczynka, swoje postrzeganie świata przeniosła naturalnie na nowe miejsce, jakim była szkoła. Gdy odkryłam te rodzinne zażyłości mojej córki z personelem w szkole, wyjaśniłam jej, że nie każdy dorosły to ciocia, czy wujek. Wyjaśniłam też nauczycielom w szkole przyczynę tej poufałości mojej córki. Okazało się, że to włączenie ich do grona wujków i cioć, to rodzinne traktowanie, było dla nich bardzo miłe.
Dorastanie w kościele w atmosferze rodzinnych więzi i poczucie wielkiej rodziny w umyśle mojego dziecka uczyło ją zaufania i życzliwości, oraz otwartości w relacjach. Przez lata postrzeganie kościoła, jako rodziny ulegało wielu przemianom i dorastało do Bożego zamysłu dla kościoła. Dzisiaj jest ona już dorosłą osobą, młodą żoną i mamą. Jej podejście do budowania swojego domu, do budowania relacji z ludźmi, jest między innymi efektem tych dziecięcych doświadczeń.
Dobrze jest, będąc w innym mieście na nabożeństwie być powitanym po bratersku, czuć się jak w rodzinie, z powodu tego samego Ojca w niebie. Odwiedzając moje dorosłe już dzieci słyszę często powitania młodych, dzisiaj dorosłych już ludzi, witaj ciociu. Jestem kościelną ciocią, siostrą dla wielu. Mam świadomość, że niekiedy jednak jedynie z nazwy, jak owe szkolne ciocie mojej córki.
Rodzina, ach rodzina… Jak traktuję mój kościół? Czy jest on rodziną dla mnie i moich dzieci? Czy inwestuję swój czas, swoje obdarowania w budowanie duchowego domu? Czy buduję zaufanie? Czy też nie praktykuję tej naiwnej, dziecięcej otwartości, i żyję raczej na dystans. Może stosuję zasadę, że z rodziną najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciu? A najlepiej stanąć z boku, żeby w razie konfliktu, czy niewygodnej sytuacji, zawsze można było się odciąć? Ktoś mówi, że z kościołem ślubu się nie bierze, więc jak coś nie pasuje, można odejść, poszukać innego… Czy jednak na pewno nie bierze się ślubu z Kościołem? Czyż zawierając przymierze z Jezusem nie stajemy się częścią Bożej rodziny, zarówno z korzyściami jak i odpowiedzialnością? Czyż nie śpiewamy o Jezusie, Oblubieńcu i Jego oblubienicy - kościele, obmytej świętą krwią, którą On umiłował? Inny mówi, mam problem z bratem w kościele. Modliłem się o to i przestanę chodzić do zboru… Czy to jest na pewno Boży zamysł? Czytamy w Słowie, „Trzymajmy się niewzruszenie nadziei, którą wyznajemy… baczmy jedni na drugich w celu pobudzenia się do miłości i dobrych uczynków. Nie opuszczając wspólnych zebrań waszych” (Hebr.10:23-25). Paweł w swoich listach, zachęca do wzajemnego zasilania się członków, porównując wspólnotę do żywego organizmu, sugeruje w relacjach bliskość. A ta czasami boli. Jak pisał Salomon: „Żelazo ostrzy się żelazem, a zachowanie swojego bliźniego wygładza człowiek” (Przyp 27:17).
Ufam, że budowanie rodzinnych więzi w kościele jest realizacją obietnicy, jaką dał Pan Jezus, mówiąc do swoich uczniów, „nie ma takiego, kto by opuścił dom, albo braci, albo siostry, albo matkę, albo ojca, albo dzieci, albo pola dla mnie i dla ewangelii, który by nie otrzymał stokrotnie, teraz w doczesnym życiu domów i braci i sióstr i matek, i dzieci…” (Mar 10:29-30).
Wchodzimy do Bożej rodziny z różnych miejsc, ze swoimi nawykami, ze swoimi oczekiwaniami. Niestety bywamy w kościele też rozczarowani, że nie jest tak, jak się spodziewaliśmy, jak sobie wymarzyliśmy. Nikt nie jest dostatecznie wrażliwy na moje potrzeby. Czy tak ma być we wspólnocie? Warto zauważyć jednak, że Słowa Pana Jezusa o obietnicy zyskania rodziny duchowej, poprzedzają słowa o konieczności porzucenia. Pan Jezus powiedział porzuć swoją matkę, swojego brata, siostrę, swoją rodzinę dla mnie, a zyskasz.
Osoby dorastające w rodzinach niewierzących, wybierając Jezusa, często doświadczają dosłownego porzucenia swojej rodziny. Fizyczne opuszczenie, brak zrozumienia i odrzucenie mają nadzieję zrekompensować w relacjach w duchowej rodzinie, jaką staje się wspólnota. Pragną, by ich potrzeby, tęsknoty, marzenia o rodzinie zostały zrealizowane właśnie w kościele. Często się rozczarowują …
A co z tymi, którzy dorastali w chrześcijańskich domach? Czy słowa Jezusa nie dotyczą tej grupy? Nie porzucają bowiem oni swoich domów i wierzących rodzin. Często wchodzą do wspólnoty z oczekiwaniem, że zasady i nawyki, które wynieśli z chrześcijańskiego domu będą również zasadami i nawykami innych. I tu pojawia się rozczarowanie…
Czym jest to porzucenie, do którego wzywa Pan Jezus? Dietrich Bonhoeffer w książce „Życie wspólne” pisze trudne słowa: Każdy ludzki „obraz życzeniowy”, przyniesiony do chrześcijańskiej wspólnoty jest przeszkodą dla prawdziwej wspólnoty i musi być „zburzony”, aby mogła żyć prawdziwa wspólnota. Kto kocha bardziej swoje marzenia o chrześcijańskiej wspólnocie, niż samą chrześcijańską wspólnotę, ten stanie się niszczycielem każdej chrześcijańskiej wspólnoty… Czyż nawet brat, który popełnia grzech nie jest wciąż bratem, z którym wspólnie stoję wobec słowa Chrystusa, i czyż jego grzech nie jest wciąż nowym powodem, aby dziękować za to, że obaj możemy żyć nad panowaniem przebaczającej miłości Boga w Jezusie Chrystusie? Czyż właśnie czas wielkiego rozczarowania bratem nie stanie się dla mnie niesłychanie pożytecznym, bo pouczy mnie dogłębnie, iż obaj nie żyjemy nigdy z własnych słów i czynów, lecz tylko dzięki temu jednemu Słowu i jednemu czynowi, który nas łączy w prawdzie, mianowicie dzięki odpuszczeniu grzechów w Jezusie Chrystusie?
Jezus mówi do wszystkich porzuć swoje marzenia o kościele, porzuć swoją rodzinę, na rzecz Mojego planu dla kościoła, na rzecz ludzi, których chcę postawić na twojej drodze.
Czy porzucę moje tęsknoty za rodzinnym gniazdem i zaufam obietnicy danej przez Jezusa? Czy porzucę moje marzenia o wyidealizowanym pobożnym towarzystwie? Czy wiem, co to znaczy być ciocią i siostrą z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko z nazwy? Z cierpliwością, bez pogardy wobec tych, których Jezus wykupił? Gdzie uczyć się tej braterskiej miłości? Okazuje się, że sam Bóg nas poucza na ten temat. Jak pisze Paweł, „o miłości braterskiej nie potrzebuję wam pisać, bo jesteście sami przez Boga pouczeni, że należy się nawzajem miłować”(1 Tes 4:9). Bóg okazując nam miłosierdzie w Jezusie, uczy nas miłosierdzia. Otrzymując od Niego przebaczenie, mamy być gotowi do odpuszczania bliźnim. Potrzeba rozstać się z moimi bezpiecznymi relacjami, moimi wypróbowanymi zasadami, nawykami na rzecz miłości, która wszystko zakrywa, która wszystko znosi, która nie szuka swego (1 Kor 13:4-8). Sam Jezus woła: „Pójdźcie do mnie…uczcie się ode mnie, że jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych.” (Mt 11:29)