W czasach mojego dzieciństwa emitowany był telewizyjny program dla młodych ludzi, który miał zachęcać do niesienia bezinteresownej pomocy potrzebującym. Nazywał się „niewidziana ręka”. Młodzież miała wykonywać zadania, które byłyby niesieniem pomocy innym, zwłaszcza osobom starszym i chorym, w ten sposób, aby nie dać się zobaczyć. Na miejscu mieli pozostawić tylko znak odbitej dłoni. Satysfakcję miało sprawiać samo poczucie wykonania potrzebnej pracy. Z przebiegu zadań uczestnicy pisali raporty, które wybiórczo prezentowane były podczas programu telewizyjnego.
Razem z moją siostrą i dwiema koleżankami postanowiłyśmy włączyć się w tę akcję, licząc na to, że i nasze imiona trafią do telewizyjnego programu. Założyłyśmy więc tajny klub „niewidzialna ręka”. Nasze działania rozpoczęłyśmy od formowania administracji i tworzenia struktur. Kupiłyśmy sobie małe zeszyty, ołówki i gumki, aby móc sporządzać notatki z naszych spotkań. Spośród siebie wyłoniłyśmy prezesa. Została nim moja starsza siostra. Ponieważ nasza ewentualna pomoc, zgodnie z założeniami „niewidzialnej ręki”, miała być ściśle tajna przystąpiłyśmy do zadań wywiadowczych. Dyskretnie obserwowałyśmy sąsiadów, rodzinę, aby wspólnie zdecydować komu i w jaki sposób pomożemy. Jako cel naszych działań wybrałyśmy moją babcię, która miała spore gospodarstwo nieopodal naszego domu. Nadal jednak nie wiedziałyśmy co konkretnie zrobimy. Byłyśmy małymi dziewczynkami. Samo organizowanie spotkań, sekretne zapiski w zeszytach i rozmowy na temat ewentualnych potrzeb mojej babci były ekscytujące. Wykazałyśmy się empatią i współczuciem dla jej ciężkiej pracy w gospodarstwie. Ostateczne starcie sprowadziło się do tego, ze potajemnie wybrałyśmy się do babcinej stodoły i tam zapominając się, zaczęłyśmy się bawić skacząc na sianie. Ktoś w gospodarstwie nas usłyszał, więc w pośpiechu uciekłyśmy, aby nie być zauważonym, jak przystało na „niewidzialną rękę”. Ostatecznie nasze działania nie przyniosły żadnego pożytku. Było wiele emocji, zabawy i zamieszania. Okazało się, że udzielenie komuś pomocy nie jest wcale łatwym zadaniem.
Czego nam zabrakło w tym dziecięcym zrywie serca? Czy można rozwinąć umiejętność pomagania innym? Od kogo się tego uczymy? Dorastając, to rodzice i nauczyciele byli tymi, których podpatrywaliśmy w działaniu. To od nich uczyliśmy się dostrzegania potrzebujących albo ignorowania ich. Od nich uczyliśmy się rozwijania wrażliwości na czyjąś biedę, albo nieczułego myślenia, radź sobie sam.
Na kartach Ewangelii znajdujemy opis życia Jezusa. Ewangelie, wraz z opisem wypełnionego planu zbawienia, zawierają również obrazy z życia Jezusa, Jego ziemskiej służby. Poznajemy Jezusa, który pochyla się nad potrzebującym, który w cudowny sposób niesie pomoc w każdym wymiarze. Jak czytamy w Ewangelii Jana, wiele innych cudów uczynił Jezus wobec uczniów, które nie są opisane w tej księdze… (Jan 20:30). Dzięki temu, że Jezus dokonywał cudów w obecności uczniów, mamy wgląd w tę opisaną ponadnaturalną pomoc Boga w życiu wielu ludzi.
Czy i jak możemy uczyć się niesienia pomocy innym przypatrując się Jezusowi? Na pewno nie należy szukać przepisu na to, jak ślepemu przywrócić wzrok, jak chromego postawić na nogi, czy jak zamienić wodę w wino. Bo to przecież opisy cudownej Boskiej ingerencji, a nie recepta dla nas. Ale na pewno warto się uczyć takiej postawy wobec innych, jaką miał Jezus. Jego wrażliwości na ludzką biedę, gotowości by dostrzec, usłyszeć i zatrzymać się nad potrzebującym.
W Ewangeliach, spośród wielu opisanych cudów, uwagę wszystkich ewangelistów skupiła historia rozmnożenia chleba. Wszyscy czterej autorzy opisują cud nakarmienia pięciu tysięcy. Ewangelista Marek i Mateusz opisują jeszcze dodatkowo cud nakarmienia czterech tysięcy. Zatem w Ewangeliach aż sześć razy czytamy o cudownym rozmnożeniu chleba. Warto się im przyjrzeć. Warto odkryć znaczenie cudów rozmnożenia chleba po obu stronach Jeziora Galilejskiego.
W tych historiach znajdujemy niezbędne elementy składające się na skuteczną pomoc. Przede wszystkim Jezus ma otwarte oczy i dostrzega głodnych ludzi. To ludzie, którzy wyszli na pustkowie, by słuchać Jego nauczania. Są to zarówno Żydzi, po zachodniej części Jeziora Galilejskiego, jak i poganie po wschodniej stronie jeziora. Jak czytamy Jezus, użalił się, ulitował się nad głodnymi, okazywał współczucie.
Ktoś może powiedzie, że podobnie bywa i z nami. Bywamy tacy wrażliwi. Też potrafimy się użalić. Gdy dociera do nas wiadomość o głodujących dzieciach w Afryce, gdy oglądamy ich zdjęcia, wzruszenie ściska serce, a łza się w oku kręci. Szczerze im współczujemy i chusteczką dyskretnie wycieramy łzy. Jednak ciśnie się pytanie, co z tego wynika? Psychiatra, psychoterapeuta Bogdan de Barbaro bardzo trafnie ujmuje istotę niesienia pomocy jednym zdaniem. Powiedzieć: „ależ ci współczuję…” i odejść w swoją stronę to jednak za mało.
Jezus nie poprzestaje na litości, na wzruszeniu nad potrzebą. Jezus zaspokaja tę potrzebę. Włącza w swoje działania uczniów i rzeczowo zadaje im pytanie, czym dysponujecie? Jakie są wasze zasoby? Pada równie rzeczowa odpowiedź ze strony uczniów. Mamy zbyt mało, by nakarmić takie rzesze ludzi. Nikogo nie dziwi, że grupa wędrujących dwunastu uczniów wraz ze swoim nauczycielem nie dysponuje taką ilością chleba, by nakarmić kilkutysięczne tłumy. Racjonalną zdaje się być sugestia uczniów, żeby odprawić te głodne tłumy do okolicznych wiosek, do domów, by sami jakoś sobie poradzili. Jezus jednak ignoruje tę ludzką strategię. Ignoruje ludzką ekonomię. Bierze to, czego po ludzku jest zbyt mało, błogosławi i każe rozdawać chleb głodnym tłumom. Jezus nie dokonuje cudu rozmnożenia chleba z niczego. Bierze to, czego w naszych oczach jest zbyt mało, by mogło komukolwiek pomóc. Jezus to pomnaża. Uczniowie serwują chleb głodnym tłumom, potem zbierają ogromne ilości resztek. Są nie tylko obserwatorami. Są aktywnymi uczestnikami tej pomocy. Są świadkami obfitości.
Czego mogę się nauczyć z historii o rozmnożeniu chleba? Widząc, że Jezus włącza swoich uczniów w swoje cudowne działanie pojawia się pytanie, czy pozwolę się włączyć? Mogę uczyć się od Jezusa wrażliwości, skuteczności. Mogę uczyć się uważności i otwierać oczy, by dostrzec ludzką potrzebę. Zatrzymać się, zmienić swoje plany. Bowiem człowiek w potrzebie, na pierwszy rzut oka, zakłóca nasze plany, nasz harmonogram. Trzeba się zatrzymać i użalić się, zaangażować się. Jednak chcę pamiętać, by nie poprzestać jedynie na wzruszeniu, na słowach, ależ ci współczuję... Nie odsyłać go odruchowo ze słowami, jakoś sobie poradzisz. Jak czytamy, jeśli brat twój albo siostra nie mają w co się przyodziać i brakuje im powszedniego chleba, a któryś z was powiedziałby im: Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i nasyćcie się, a nie dalibyście im tego, czego ciało potrzebuje, cóż im to pomoże? (Jak 2:15,16). Chcę się też uczyć tego, że pomocy należy udzielić zarówno „swoim” jak i „obcym”.
Ktoś powie, ależ ja mam zbyt mało. Może warto spojrzeć na to, co posiadam z Bożej perspektywy. Bowiem po ludzku, to, co mam zawsze będzie ocenione, jako zbyt mało. Zbyt mało chleba, zbyt mało pieniędzy, zbyt mało czasu, zbyt mało siły, zbyt mało talentów… by pomóc innym.
Z lekcji o rozmnożeniu chleba mogę uczyć się tego, że aby zaradzić potrzebom drugiego człowieka nie trzeba wiele. Wszystko zaczyna się od kilku chlebów i rybek. Wystarczy przynieść to moje „zbyt mało” Jezusowi, by On to pomnożył. By to mogło pomóc drugiemu człowiekowi w potrzebie. Czy potrafię oddać Jezusowi, to moje zbyt mało i prosić Go, by pobłogosławił? Czy oddam, by służyło innym?
Moja dziecięca przygoda z klubem „niewidzialna ręka” może mieć dzisiaj swój ciąg dalszy… Dzisiaj nie chodzi już o jednorazową akcję i potem występ w telewizyjnym programie. Pismo zachęca każdego z nas do takiego życia w bliskości z Jezusem, aby inni przypatrując się bliżej dobrym uczynkom, które są treścią naszego życia, wysławiali Boga w dzień nawiedzenia (Ef 2:10; 1 P 2:12).