fbpx

Tylko dotrzeć tam...

Bardzo lubię pieśń „Jak jest cudowny Ojca dom”. Kieruje mój wzrok na wieczność. Uczy zadziwienia, życia w niedopowiedzeniu, ale jednocześnie w wierze – bo przecież, przy całej zagadkowości życia TAM, Bóg mówi mi wystarczająco wiele, by na ten czas oczekiwać. By przekraczać strach. By pocieszać się Jego obietnicami. A jednocześnie pieśń ta pokazuje wyzwanie tu i teraz: dotrzeć Tam – czyli - „z wiarą w końcu dni znalezionym być”.

To zadanie przed każdym chrześcijaninem: Tobą i mną. Jak ci idzie?

Mam wrażenie, że współczesny Kościół o wytrwałości mówi mało, mniej nawet niż Kościół z czasów mojego nawrócenia – lat 90. XX wieku. Dziś, usypiani przekazem o Bożej miłości, uspakajani zewsząd wielogłosem teologów, ale i różnej maści chrześcijańskich celebrytów, wątpimy, czy przynajmniej jesteśmy kuszeni by wątpić o prawdziwości zatracenia jako kresu szerokiej drogi. I w ogóle wszelką drogę z jakąkolwiek wiarą postrzegamy jako wąską, która wypełnia się tłumami, z szeroką dziwnie opustoszałą. Czyżby coś się zmieniło od czasów Jezusa, który uczył, że „szeroka jest brama i przestronna droga, która wiedzie na zatracenie, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą” (Mt 7:13)? Oraz, że „ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują” (w. 14)?

Pamiętam, jak w naszej zborowej młodzieżówce z wypiekami na twarzach dyskutowaliśmy, czy zbawienie jest utracalne. Kilka lat później uświadomiłem sobie, że zbawienie nie jest rzeczą, która można „mieć”, „wziąć”, „stracić”. Zbawienie jest błogosławieństwem, które zyskuje każdy, kto jest z Jezusem i w Jezusie. Nie można być w Jezusie i nie mieć zbawienia. Nie można mieć zbawienia i nie być w Jezusie. A w Jezusie jest się przez wiarę i tylko przez wiarę, w związku z tym, cały ten problem rozstrzygają dwa proste wersety z 1 Listu Jana: „kto ma syna, ma żywot; kto nie ma Syna Bożego, nie ma żywota. To napisałem wam, którzy wierzycie w imię Syna Bożego, abyście wiedzieli, że macie żywot wieczny” (5:12-13). Pytanie więc, jakie, przed nami stoi, to: czy wierzysz w Chrystusa? Czy jesteś w Nim? Przy Nim? Mając Chrystusa, masz wszystko; nie mając Chrystusa, nie masz nic. W Nim bowiem Ojciec zdecydował ubłogosławić człowieka „wszelkim [czyli: jakiekolwiek istnieje, to definicja wszelkiego] duchowym błogosławieństwem niebios” (Ef 1:3). Oto wyzwanie, zadanie, stawka w naszym życiu. Mieć wszystko, lub nic. I nic pomiędzy.

Jak Ci idzie?

Wytrwanie w wierze wymyka się trochę logice. Spójrzmy na apostoła Pawła. Z jednej strony jest pewien, gdzie idzie: nie ma wątpliwości, że po Drugiej Stronie Śmierci czeka na Niego Chrystus: „dla mnie życiem jest Chrystus, a śmierć zyskiem. (…) pragnę rozstać się z życiem i być z Chrystusem, bo to daleko lepiej” (Flp 1:21, 23b). Nie wątpi, że tam dobiegnie, przynajmniej pod koniec życia, kiedy widzi już kres, kiedy patrząc wstecz widzi, że wiarę zachował: „Dobry bój bojowałem, biegu dokonałem, wiarę zachowałem. A teraz oczekuje mnie wieniec sprawiedliwości, który mi w owym dniu da Pan, sędzia sprawiedliwy, a nie tylko mnie, lecz i wszystkim, którzy umiłowali przyjście jego” (2 Tm 4:7-8). I generalnie, kiedy patrzymy na Jego życie, on przecież wie, do kogo należy, komy służy, gdzie idzie i czego ma oczekiwać. Ale - w kontekście zborów, które MIAŁY problem z wytrwaniem, mówi również o drugiej stronie swojej postawy. O potrzebie dokończenia życia we właściwy sposób. Choć sam nie chce odejść i wierzy, że nie odejdzie i jest o tym przekonany – to przecież stwierdza, że NIJAK to nie przeczy konieczności dojścia do mety doczesnego życia w wierze. I – jakkolwiek by to nie brzmiało nieprawdopodobnie, to jednak jest prawdziwe – realności potępienia, gdyby wybrał inaczej.

Widzimy to na przykład w 1 Kor 9:26-27: „Ja tedy tak biegnę, nie jakby na oślep, tak walczę na pięści, nie jakbym w próżnię uderzał; ale umartwiam ciało moje i ujarzmiam, bym przypadkiem, będąc zwiastunem dla innych, sam nie był odrzucony”. Paweł ukazuje nam tutaj swoją codzienną, duchową dyscyplinę – którą zresztą zaleca i swemu synowi w wierze, Tymoteuszowi, jako „ćwiczenie się” - literalnie gimnastykowanie - „w pobożności” (1 Tm 4:7). Paweł pilnuje siebie. Nie jest lekkomyślny. Nie biegnie byle gdzie. Nie pozwala sobie na cokolwiek. Wybiera drogę, zadania, środki, wartości, sposoby. Walczy w swoim życiu konkretnie, trafiając w cele, które są dla niego ważne. Nie pozwala sobie na leżenie w grzechu, ale powstaje i walczy dalej. Ćwiczy swój charakter, swoje ciało: tworzywo, które Bóg mu dał, które może służyć, albo Bożej sprawie, albo własnym popędliwościom, ambicjom, próżności, słabościom. Bo wie, że ma tak biec, aby dobiec (9:24). Wie, że jego życie musi zakończyć się wiernością Jezusowi Chrystusowi. Wie, że takie jest Boże wymaganie dla każdego człowieka i że nijak jego przekonanie o tym, że dobiegnie – bo jest powołany, przygotowany, przeznaczony, wybrany – nie zaprzecza temu właśnie zadaniu. Przeciwnie. Te wszystkie przekonania potwierdzają się właśnie w niczym innym, jak praktyce codziennych wyborów.

Ujął to bardzo dobrze autor Listu do Hebrajczyków: „A sprawiedliwy mój z wiary żyć będzie; lecz jeśli się cofnie, nie będzie dusza moja miała w nim upodobania. Lecz my nie jesteśmy z tych, którzy się cofają i giną, lecz z tych, którzy wierzą i zachowują duszę” (Hbr 10:38-39). Zasady Boże są jasne: Boży sprawiedliwy to człowiek, który żyje z wiary. Karmiąc się nią; opierając się na Bożych obietnicach; nie tracąc wiary wobec przeciwności. Kto się cofa, ten się Bogu nie podoba. Bo cofając się po prostu nie wierzymy. Wybieramy coś innego, jako ważniejsze dla nas, niż Boże Słowo. Wybieramy coś innego jako bardziej wiarygodne, prawdziwe, skuteczne, życiodajne, wzmacniające, dające nadzieję, albo przynajmniej silne, warte zaufania, spolegliwe. Oto mówimy: „wiara, tak, tak, piękna i w ogóle; ale życie jest szersze, bardziej złożone, trudniejsze, okrutniejsze, twardsze, bardziej wymagające.” Czyli: Bóg nie jest już Bogiem w tym wymiarze, który właśnie nas spotyka. Nie przewidział. Albo sienie interesuje. Albo po prostu naiwne i głupie jest oczekiwanie, by w takiej chwili pomagał. Są inne narzędzia.

Powiedzmy sobie wprost, że wszyscy takie chwile przechodzimy. Że są chwile, kiedy nasze zrozumienie Bożego Słowa, Bożych zasad i wartości okazuje się trudne do zastosowania, jakoś poza kontekstem, nic do niego nie wnoszące. Pytanie, co wtedy robimy? Czy odstępujemy z niewiarą, czy raczej, przyjmując jako fakt, iż na razie nic nie rozumiemy, że nie wiemy, nie potrafimy w tym co nas spotyka zaufać Bogu, bo nie widzimy jego drogi – modlimy się, prosimy o pomoc, o pokierowanie w Jego sposób, przekraczający nasze własne zdolności?

Są takie chwile, gdy nie widzimy. W pewnym sensie one są najważniejsze. Bo właśnie wtedy, gdy nie widzimy, nasza wiara musi okazać się najbardziej. U kogo będziemy szukać światła? U kogo prowadzenia? Gdzie się zwrócimy?

Następują chwile rozczarowania, wątpliwości, smutku. Chwile gorzkiego poznania własnych słabości. Albo na odwrót: kruchości i obłudy naszych przyjaciół, czy autorytetów. I co? Czy odnajdujemy w nich Boga?

Czy Bóg był obecny, gdy opuścili Chrystusa wszyscy najbliżsi? Nie był w tym sensie, że zakrywał swoją twarz. Że to nie była chwila na to, by Jezusa pokrzepić, wzmocnić, posilić. Jezus o tym wie, mówiąc do Piotra: „Czy myślisz, że nie mógłbym prosić Ojca mego, a On wystawiłby mi teraz więcej niż dwanaście legionów aniołów? Ale jak wtedy wypełniłyby się Pisma, że tak się stać musi?” (Mt 26:53-54).  Boży plan nie polega zawsze na tym, że od razu ratuje nas z wszelkich tarapatów i cierpienia, wystawiając swe niebiańskie wojska w naszej obronie. Czasem słyszę takie świadectwa. Mam wrażenie, że nie potwierdzają podstawowego przesłania naszego Pana skierowanego do nas, mianowicie, żebyśmy przygotowali się na krzyż: „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie swój krzyż i niech idzie za mną” (Mt 16:24). Oto kontekst naszego chrześcijaństwa. Mogą w nim być czasami i miejsca na interwencje anielskich wojsk, ale zazwyczaj będzie to przestrzeń na zapieranie się samego siebie. Znoszenie zła, trudów, cierpienia. Oczekiwanie na zmiany, które nie nadchodzą tak szybko, jakbyśmy chcieli. Umartwianie i ujarzmianie ciała, aby samemu nie być odrzuconym, zwiastując Ewangelię innym.

Te chwile najwyraźniej są nam potrzebne. Albo przynajmniej – z perspektywy Nieba – mają swoją wartość. Jak cierpienia Joba. W nasze doczesne życie wpisane są wątki dla nas niejasne, nieoczywiste, zagadkowe, które jednak z perspektywy Bożego dworu w Niebie okazują się bardzo ważne i istotne. Dowodzą czegoś, co nam się wymyka. Nie wątpmy w to. Nie sprowadzajmy wszystkiego do wspólnego mianownika własnego zrozumienia i poznania, jako ostatecznego weryfikatora, co jest czym, co w naszym życiu jest dobre i warte i ważne, a co byle jakie, błahe i puste. Nie wiemy. Bóg nam nie mówi, że wszystko nam powie. Przeciwnie. Nasza droga jest wąska i kręta. Niejasna, trudna, pełna wyzwań. I właśnie w tym kontekście, właśnie na niej, a nie na drodze szerokiej i prostej i zatłoczonej, Bóg realizuje swój plan dla nas.

Takie drogi, takie chwile. Mamy oczywiście obietnicę, że „Dotąd nie przyszło na [nas] pokuszenie, które by przekraczało siły ludzkie; lecz Bóg jest wierny i nie dopuści, abyście byli kuszeni ponad siły wasze, ale z pokuszeniem da i wyjście, abyście je mogli znaleźć” (1 Kor 10:13). Bóg jest wierny i nie da nam odpaść. Pokaże nową drogę. Wskaże wyjście. Ale wciąż, trzeba je będzie znaleźć i to jest nasz wysiłek. Bo przecież właśnie o to chodzi – nie o to, żeby pokuszenia nie było, ale o to, aby będąc, stało się miejscem zmiany. Wiary. Odnalezienia Boga. Doświadczenia Jego wierności. Nie w braku problemu – ale właśnie w nim głęboko zanurzonego. Być może przy samym dnie.

Mamy również pocieszającą myśl, choć chyba dla większości z nas trudną do przyjęcia, że „Gdy zaś jesteśmy sądzeni przez Pana, znaczy to, że nas wychowuje, abyśmy wraz ze światem nie zostali potępieni” (1 Kor 11:32). Ona nam jest dzisiaj obca, bo nie postrzegamy świata jako na potępienie zasługującego. Jako niegodziwego, zasługującego na Boży gniew, słusznie czekającego na Boży sąd. Jesteśmy chyba bardziej podobni do Lota, który co prawda od czasu do czasu pooburza się w sercu swoim na niegodziwość Sodomy, ale i tak tam chętnie mieszka, czując się w niej mimo wszystko dobrze i – gdy jest zmuszony przez Boga, aby z niej wyjść – robi to niechętnie, z wielkim wysiłkiem i z trudem ratując samego siebie (Rdz 19). Sądzenie przez Pana traci dla nas sens. Staje się przykrą ceną za naszą wiarę, niezrozumiałą, niejasną, trudną do zaakceptowania, w rozczarowaniu, że zamiast tego Bóg nie daje nam nieustannie zwycięstw, które, naszym zdaniem, znacznie bardziej oddawałyby Mu chwałę i robiły znacznie większe wrażenie na naszych niewierzących znajomych. Może by robiło. Ale nie zmieniłoby naszych serc. Sprawiłoby, że tym bardziej byłoby i nam, i im trudno oderwać się od wartości tego świata. Dałoby nieco inne przesłanie światu wokół nas: potwierdziłoby ważność doczesnych, iluzorycznych wartości, za którymi goni, wpisując Boga w ich zdobywanie, ukazując Go jako pochłoniętego dokładnie tym samym, co idąca bez Niego, na potępienie ludzkość.

Bóg nas sądzi. Wychowuje. Dyscyplinuje. Uczy wartości swojej własnej rodziny. Wbrew otoczeniu i kulturze, w której jesteśmy zanurzeni. Stosując własne metody, które nijak mają się do metod tego świata: „Bo kogo Pan miłuje, tego karze, i chłoszcze każdego syna, którego przyjmuje. Jeśli znosicie karanie, to Bóg obchodzi się z wami jak z synami; bo gdzie jest syn, którego by ojciec nie karał?” (Hbr 12:6-7).

Czy to nie za dużo? Czytanie i cytowanie tak niepopularnych, wręcz obraźliwych słów? Czy to nie powód, aby się obrazić i je odrzucić? Jesteśmy przecież cywilizowani. Wiemy lepiej. Poszliśmy dalej. Nie można od nas oczekiwać, że przyjmiemy TAKIE metody za właściwe! Kochajmy Boga, idźmy za Jezusem, ale bez takich dziwnych wersetów!

No właśnie. Jeśli tak uczynimy, Biblia będzie dla nas w ważnych wątkach kompletnie niezrozumiała. I skutkiem tego NIE będziemy ZDOLNI być wytrwałymi. Nie będziemy rozumieć Bożego prowadzenia, jego celów, jego lekcji. Będziemy je odrzucać i nie przyjmować do wiadomości tego, co Ojciec chce w nas ukształtować. Nie będziemy rozumieć, co się dzieje. Czego Ojciec od nas wymaga – i że właśnie przez to nas ratuje, abyśmy byli inni niż ten świat i wraz z nim nie zginęli na wieki. Bo przecież nie ma żadnego potępienia! Jeśli tak rozumujemy, nie rozumiemy Boga, mentalnie odmówiliśmy Mu posłuszeństwa. Nie zgadzamy się na Jego metody. I nie zgadzając się, nie rozumiemy jaką ma postawę do świata i co właściwie chce w nas stworzyć; jak nas ukształtować; do czego przygotować.

Dzisiaj rano czytałem o królu Jozjaszu (2 Krl 22-23). Człowiek, który próbował zawrócić kijem Wisłę; swoimi reformami powstrzymać rozkład moralny Judy. Wiemy, że pomimo jego wielkich wysiłków było to praktycznie niemożliwe – widać to w poselstwie Jeremiasza, którego wezwanie do upamiętania było przez nich praktycznie nieustannie lekceważone.

Jak to jest z nami?  Czy potrafimy przyjąć wezwanie do nawrócenia? Bycia innymi niż świat wokoło? Z ciężkim sercem, ale jednak i z wdzięcznością przyjąć Jego dyscyplinowanie i wychowanie wiedząc, że ono kształtuje nas ku dobremu?

Myślę, że odpowiedzi na to dostarcza nasza definicja świętości. Inności. Na ile potrafimy różnić się od świata bez zawstydzenia? Bez zawahania? Z przekonaniem, że jesteśmy inni i tacy właśnie słusznie jesteśmy, bo tacy właśnie mamy być, znosząc i przyjmując lekceważenie, czy nawet wrogość świata?

Chwile rozczarowania, wątpliwości, smutku. Chwile gorzkiego poznania własnych słabości.  Czy odnajdujemy w nich Boga? Czy godzimy się na to, by nas sądził, dla swojej chwały, dla ukształtowania w nas obrazu swojego Syna, który był wierny we wszystkim, wbrew wszystkim?

Życzę nam, byśmy dotarli. Dobiegli. Zostali znalezieni z wiarą u końca dni. Wytrwali w Chrystusie. Nie zginęli na wieki w piekle, ale zostali wprowadzeni do dziedzictwa, jakie zdobył dla nas nasz Pierworodny Brat. Doświadczyli chwały nowego nieba i nowej ziemi. Abyśmy się nie pogubili i nie rozmienili na drobne po drodze do tego celu. Nie szli raźno szeroką drogą  z wszystkimi, którzy nią idą, będąc w sercu głęboko przekonanymi, że z pewnością ona do nieba prowadzi, bo przecież nigdzie indziej prowadzić nie może, skoro Bóg jest Miłością. Nie zamienili chwały przyszłego świata na znikome świecidełka oferowane nam przez Kuglarza tego wieku. Biegli wytrwale. Wytrzymywali lekcje i zajęcia kondycyjne, które daje nam nasz Największy Trener. Znosili niedomagania i cierpienie siedząc w okopach naszego Władcy. Niech w tym wszystkim pociesza nas Duch, który przynosi zachętę i pokrzepienie niezależnie od wszystkich okoliczności, tłumaczący nam Ewangelię i potwierdzający Boże obietnice w naszych sercach. Dotrzyjmy Tam i się Tam wszyscy ze sobą spotkajmy, Amen.