fbpx

Współczesne problemy z miłością

Współczesny świat ma z miłością problem. W skrócie, zredukowaliśmy ją do prawa, do miłości samego siebie i do seksu.

Miłość jako „prawo”

Słyszymy więc, że miłość jest „prawem” a nawet pewnym roszczeniem. Wszyscy mają „prawo do” bycia kochanym.

Powiem szczerze, że mam problem z językiem „praw”. Prawa człowieka były wspaniałą koncepcją, jak długo Słowo Boże definiowało co jest powszechne, przyrodzone, niezbywalne, nienaruszalne, naturalne i niepodzielne (tych sześć cech określa, co może być nazwane prawem człowieka, a co nie jest). Bez tego odniesienia te przymiotniki są funta kłaków nie warte. Dzisiaj wpaja się nam, że mamy w zasadzie prawo do wszystkiego. Prawo – czyli słusznie oczekujemy, że ktoś powinien nam to zapewnić: instytucje samorządowe, rodzina, kościół, szkoła, państwo, a nawet ludzie wokół nas. Ktoś się powinien o to zatroszczyć. Ktoś powinien dostarczyć, i to szybko, i w dobrej jakości, i oczywiście za darmo, bo to moje prawo.

Żyjemy w czasach, gdy współczesna kultura stawiając człowieka w centrum, próbuje mu na wszelkie sposoby dogodzić. Jest to jednak iluzja i utopia. Świat nie może kręcić się wokół sześciu miliardów osób. I się nie kręci. To rodzi rozczarowania, frustrację i lęki. Przygotowuje nie na rzeczywistość, ale na świat, którego nie ma i którego nigdy nie będzie.

A co gorsza, tworzy roszczeniowo nastawionych, rozkapryszonych, oduczanych od tworzenia zdrowych, stabilnych, błogosławiących i dających satysfakcje związków, młodych ludzi. Niezdolnych do solidnej pracy, oczekiwania na gratyfikację w dalszej przyszłości, nie potrafiących realistycznie spojrzeć na swoje kwalifikacje, nie przygotowanych do walki i cierpienia i dawania siebie w związkach.

Niezdolnych do prawdziwej miłości.

I powiedzmy sobie uczciwie, to wpływa na nas. Na nasze zbory. Na nasz sposób głoszenia. Na naszą społeczność. Na naszą zdolność „znoszenia siebie nawzajem” i „przebaczania sobie nawzajem” (Kol 3:13). Na występowanie wśród nas „serdecznego współczucia, dobroci, pokory, łagodności i cierpliwości” (Kol 3:12). Kościół coraz częściej postrzegamy – i to zupełnie dobrowolnie na to się godząc – jako określony produkt, zapewniający określone potrzeby. I oczywiście, taka perspektywa daje określone korzyści – pomaga twórczo ocenić jakość nabożeństw, grup biblijnych, służb, itp. Ale jest również przekleństwem, bowiem weryfikacją zdrowia zboru stają się nie biblijne wartości – w tym miłość – ale skuteczność w przyprowadzaniu do zboru nowych i utrzymywania już należących doń członków.

Mamy taki zbór wskazany w Nowym Testamencie. Zadowolony z siebie, z solidnym budżetem, samowystarczalny i najwyraźniej dobrze się rozwijający. To zbór w Laodycei, w którym nie ma Jezusa. Co ciekawe, oni tego nawet nie dostrzegli. Dlaczego? Najwyraźniej nie byli Nim zainteresowani. Jest duże prawdopodobieństwo, że byli skupieni na sobie. Stąd Zbawiciel „stoi u drzwi i kołacze” (3:20). W swojej łasce nie odrzuca ich, ale ciągle daje im szansę, by mu otworzyli i powrócili do społeczności z Nim. Czy otworzą?

Czy otwieramy?

Czy zwracamy uwagę na obecność Jezusa w naszym zborze? A może głównym weryfikatorem naszego zdrowia jest to, że „Bogaty jestem i wzbogaciłem się i niczego nie potrzebuję” (3:17)?

Miłość do samego siebie

Miłość do samego siebie również jest dyskusyjna. Jakoś dwadzieścia wieków kościół radził sobie bez nawoływania chrześcijan do „kochania siebie samych”, „akceptacji siebie” itp. Może Ducha Świętego nie było przez ten cały czas i dopiero teraz zstąpił na kościół?

Znów, rozumiem intencję. Chodzi o to, że mamy ze sobą problem. Że siebie nie akceptujemy. Nie potrafimy sobie ze sobą poradzić.

Tylko dlaczego zapożyczamy ze świata ich pojęcia – czyli również ich sposoby – na rozwiązywanie problemu, jaki sam świat, swoim sposobem nazywania człowieka, nam wszystkim funduje? Glynn Harrison, ewangelicznie wierzący profesor psychiatrii w swojej książce „Wielkie Ego. O obsesji budowania poczucia własnej wartości” pokazuje bez cienia wątpliwości, że im bardziej świat buduje swoje poczucie wartości, tym większy z owym poczuciem wartości ma problem. A powód jest bardzo prosty – większość z nas jest dość mądrych, by nie dać sobie wmówić, że po prostu jesteśmy zawsze super i ekstra i cool. W większości z nas sumienie działa dość dobrze i skutecznie, by tego rodzaju prymitywna strategia wtłaczania na siłę dobrego samopoczucia, bez solidnego fundamentu, frustrowała nas i powodowała odrzucenie i wątpliwości. Poczucie wartości jest skutkiem ubocznym odkrycia siebie w Jezusie Chrystusie – ale nie jako pełnego wartości pępka świata, wokół którego Bóg Ojciec skacze z radością w pląsach, zaganiając do tego samego tańca Jezusa i Ducha – lecz jako jego sługi, ucznia, żołnierza i dziecka, które zobowiązane jest do rozwoju, posłuszeństwa i dojrzewania. W tym wszystkim mając możliwość czerpania mądrości, pokoju i radości ze społeczności nowej rodziny. W tym wszystkim wezwani do okazywania wiary, nadziei i miłości.

 

Miłość jako nieustanne zaspokojenie seksualne

Miłość jako prawo, miłość jako słuszne stawianie siebie w centrum ze swoimi potrzebami, musi doprowadzić do postrzegania miłości jako słusznego oczekiwania, aby zawsze i wszędzie być tak jak na to mamy ochotę zaspokojeni seksualnie.

Tu pojawia się problem z żywymi ludźmi. Nie wszyscy mają bowiem na to ochotę, by tak roszczeniowo nastawionym jednostkom się dobrowolnie i chętnie dawać wykorzystywać. Niestety, wynalazek sieci rozwiązuje ten „problem” przez pornografię, która dostarcza wszelkiego rodzaju bodźców. Skutkiem jest pogłębiająca się niezdolność współczesnych dorosłych singli do tworzenia normalnych relacji z żywymi ludźmi. Badania przeprowadzone ostatnio w Japonii są przerażające.

Japończycy poniżej 40 roku życia wydają się tracić zainteresowanie konwencjonalnymi związkami. Miliony nawet się nie umawiają, a rosnąca liczba nie jest zainteresowana współżyciem. Ten celibat oczywiście nie oznacza nie zaspokajania swoich potrzeb. Oznacza po prostu, że ludzie nie potrafią spotykać się z żywymi ludźmi.

Współczesny świat w swojej pogoni za uszczęśliwieniem wszystkich staje się coraz bardziej zdziwaczały, samotny, smutny i sfrustrowany.

Wolność bez Boga okazuje się przekleństwem. Obietnica samospełnienia jest pusta. Człowiek umiera.

 

Co więc robić?

Wierzyć Bogu. Wierzyć Jego Słowu, Nie być mądrzejszym – nie manipulować przy jego nakazach i zakazach, radach i przestrogach, jak to mamy w zwyczaju, wybierając tylko to, co nam się podoba. Przyjmijmy raczej pokornie, że nie wiemy, co jest dla nas najlepsze. Uznajmy, że lepiej zaufać Bożej mądrości, która działa przez tysiąclecia. Czy naprawdę uważamy się za tak wyjątkowych, że wcześniejsze pokolenia nie dorastają nam do pięt? Na jakiej podstawie?

Jak więc wierzyć Bogu odnośnie miłości? Pozwolę sobie wskazać kilka prostych myśli.

Miłość jest dawaniem.

Miłość jest dawaniem, a „bardziej błogosławioną rzeczą jest dawać aniżeli brać” (Dz 20:35). Dawajmy więc. Oczywiście, nie dawajmy siebie w sposób zabroniony przez Słowo. Z oddawaniem siebie mężczyźnie zaczekajmy na męża, z oddawaniem siebie kobiecie zaczekajmy na żonę. Wybierajmy również w Boży sposób – szukając odpowiednich osób na najbliższego ludzkiego towarzysza życia. Czyli przede wszystkim „w Panu”, ale również w uczciwym poczuciu, że tego nie naciągamy, że faktycznie, ta osoba kocha Boga. I chce się dla Niego zmieniać i Jemu być posłuszna.

Najłatwiej widać to w miłości do dzieci. Ciężko to racjonalnie wyjaśnić. Małe, bezbronne i NASZE w bardzo prawdziwym sensie istnienie, które wzbudza w nas tak wiele uczuć, których istnienia nawet byśmy się nie spodziewali. Miłość jest dawaniem. Dawaniem, w którym odnajdujemy siebie w sposób wcześniej nie znany. I odkrywamy satysfakcję użyteczności innym, której nie zastąpi użyteczność innych dla nas. To wielki paradoks, paradoks który odkrywamy w Bogu, który miłuje świat, który tkwi w złem. Miłuje – czyli ofiarowuje zań swego jednorodzonego Syna. Daje. I sam Syn też się daje, jak czytamy w Liście do Filipian – wypiera się samego siebie, przyjmuje postać sługi, staje się człowiekiem (2:7). Czy robi to wbrew sobie? Nie. Taki jest. Pełen miłości. Ale nie miłości, która traci, która jest przegrana, lecz zwycięska, zadowolona, spełniona. Właśnie w dawaniu.

Czy w to wierzymy? Nie chodzi o to, by dawać się wykorzystywać. Mamy nie rzucać pereł przed świnie (Mt 7:6); człowieka, który powoduje podziały, po dwóch upomnieniach unikać (Tyt 3:10). Innymi słowy, nie jesteśmy powołani do uszczęśliwiania kogokolwiek na siłę.

Ale czerpmy siłę, radość, wdzięczność i uwielbienie Boga właśnie z dawania. On będzie z nami. Będzie używał. Da się poznać. Wzbudzi w nas nowe doświadczenie radości z posłuszeństwa i przekraczania siebie. Coś, czego świat dać nie może, bo tego nie rozumie i nie umie. Czy my rozumiemy i umiemy?

Róbmy to. Pan Jezus nas nie wykorzystuje. Nie manipuluje nami mówiąc, że lepiej dawać, niż brać. Nie wzywa pobożnie do czegoś, w co sam nie wierzy. Mówi z własnego, odwiecznego doświadczenia. Zaufajmy Mu! 

Miłość jest trudem

Paweł pisze do Tesaloniczan, że dziękuje za nich Bogu, „Mając w pamięci dzieło wiary waszej i trud miłości i wytrwałość w nadziei pokładanej w Panu naszym, Jezusie Chrystusie, przed Bogiem i Ojcem naszym” (1Tes 1:3). Wiara, nadzieja i miłość – trzy cechy chrześcijańskiego życia, które apostoł Paweł kilkukrotnie łączy ze sobą. Traktując niejako jako streszczenie działania łaski w odrodzonej osobie. Oczywiście, można mówić o odwadze, pokorze, wierności, posłuszeństwie, zapale, wdzięczności, pokoju. I apostoł Paweł również o nich naucza. Wydaje się jednak, że one wszystkie, w jakimś stopniu, wiążą się z owymi trzema.

I szczególnie wskazuje na to również ten werset z 1 Listu do Tesaloniczan. Jest on wyjątkowy o tyle, że wiara, nadzieja i miłość wiąże się w nim z praktycznym działaniem. Wiara w praktyce, pisze Paweł, to dzieło. Nadzieja, pisze dalej, to praktycznie wytrwałość. Wierność, upór. I w końcu miłość. Miłość, którą w praktyce określa jako trud. To greckie słowo, kopos, oznacza ciężką, czasem przykrą czy niepokojącą pracę. W Ewangelii Mateusza 26:10 nasz Pan pyta uczniów czemu wyrządzają przykrość niewieście, która go namaszcza. W Ewangelii Łukasza 18:5 uparta wdowa „naprzykrza się” sędziemu. W 1 Koryntian 15:58 Paweł przekonuje nas i wszystkich chrześcijan, że ostatecznie nasz trud nie jest daremny w Panu. Podobnie w Objawieniu 2:2 zmęczony i zniechęcony zbór w Efezie nasz Pan zapewnia, że „zna jego uczynki i trud”.

Miłość więc jest trudem. Jest znoszeniem przykrości, przeciwności. Jest narażaniem się na ryzyko śmieszności, niezrozumienia, odrzucenia. Jest działaniem pomimo sytuacji, w których się znajdujemy, a nie ze względu na otrzymywaną z zewnątrz zachętę.

Jak to może być błogosławieństwem? A jak cokolwiek innego może? Jak możemy zyskać błogosławieństwo, nie ryzykując otwarcia się na innych? Czy właśnie tego nie pragniemy? Być z kimś, kto nas w najtrudniejszych chwilach nie zostawi? Kto o nas zawalczy? Nie zrezygnuje? Nie odpuści?

Jeśli takiej miłości chcemy, to taką musimy i sami zasiewać w innych. Musi być symetria. Jakie mamy prawo jej oczekiwać sami takiej miłości nie dając? 

Miłość rośnie

W końcu, miłość rośnie. Rozwija się. Przechodzi z jednego stadium w kolejne. Nie ginie. Nie wyczerpuje się – nie będąc jednocześnie cały czas nudnym i takim samym czymś. Czytamy, że Jezus „umiłowawszy swoich” - „umiłował ich aż do końca” (J 13:1). Coś było wcześniej, coś dobrego i właściwego, pięknego. Ale z tego właśnie nastąpiło coś nowego. Miłość jest ta sama, ale decyzja o oddaniu siebie jest jednak czymś nowym. Szczególnym. Jakimś dojrzalszym etapem. Głębszą decyzją. Poważniejszym krokiem. Jedno jest miłością i drugie jest miłością, ale ona nie jest statyczna. Ona rośnie, rozwija się i prowadzi do coraz konkretniejszych decyzji.

Tak właśnie jest. Miłość nas angażuje. Sprawia, że coś z początku małego, przeradza się w pasję życia. Zadanie, które nas pochłania. Mamy w naszym kościele parę, która z małego zaangażowania w dobro pewnej szkoły w Afryce stała się obecnie jej najsilniejszymi i wspaniałymi ambasadorami. Miłość angażuje i zmienia. I zabierając nam coraz większą część naszego życia, jednocześnie daje stokroć więcej.

Tak też jest z Bogiem. Miłość posłała Jezusa na świat. Miłość wybrała nic nie znaczących grzeszników na pierwszych uczniów. Miłość spowodowała, że Chrystus „odkupił sobie lud gorliwy w dobrych uczynkach” (Tyt 2:14), że Ojciec „z miłości przeznaczył nas dla siebie” (Ef 1:4-5), a Duch przyciąga nas do Ojca i Syna; do społeczności Bożej, odwiecznej rodziny.

I tak będzie na wieki. Wszystko, co najlepsze, dopiero przed nami. Ten świat się dopiero zaczyna. I będzie się dziać, bo Bóg na pewno nas nie zanudzi.

A we wszystkim właśnie miłość jest tą nicią, która łączy ową wieczność z naszym doświadczeniem życia. „pozostaje wiara, nadzieja, miłość, te trzy; lecz z nich największa jest miłość” (1 Kor 13:13). Nadzieja się spełni. Wiara również: gdy zobaczymy Jezusa „twarzą w twarz” (13:12). Miłość pozostanie. Jak było w wieczności przed stworzeniem świata, tak na wieki będzie nam towarzyszyć.

Ta prawdziwa. Boża. Którą możemy naśladować i która jest błogosławieństwem i dla nas, kiedy kochamy jak On kocha. Nie dajmy się więc ogłupić podróbkami i własna inwencją spaczonych serc i umysłów. Bądźmy mądrzy i wierzmy Bogu. I kochajmy według jego wzoru, bo nic innego i lepszego nas spotkać nie może.