fbpx

Wyzwolenie od lęku śmierci

Nie lubię u ludzi młodych tryumfalistycznych wyznań wiary w zmartwychwstanie. Przyczyna jest prosta: istnieje moim zdaniem spore prawdopodobieństwo, że oni po prostu jeszcze nie dość doświadczyli rzeczywistości, o której mówi Paweł (bądź jakiś jego bliski przyjaciel) w Liście do Hebrajczyków: lęku przed śmiercią. A wyznawanie wyzwolenia od czegoś, czego w niewoli się nie doświadczyło, sensu nie ma. To deklaracja bez żadnej wartości. Ów lęk bowiem jeszcze taką osobą dopaść może - i dopiero wtedy okaże się jej wiara, bądź niewiara.

Czym więc jest lęk przed śmiercią?

Rozpocznę od samego siebie, bo to chyba najuczciwsze.

Otóż czasem przed snem uświadamiam sobie bicie własnego serca. Polecam eksperymentować na sobie, przyłożyć rękę do piersi. Bije nieustannie i uparcie. To bicie warunkuje życie każdego z nas. Jest to uczucie niepokojące. Niepokojące, bowiem doświadczam przez nie faktu, iż najbardziej podstawowy dla mojego istnienia proces zachodzi całkowicie poza moją kontrolą. Swą wolą nie jestem w stanie nań w żaden sposób wpłynąć. Oto we wszystkich swoich wysiłkach, próbach ustawiania i aranżacji mego życia, w chwilach pobłażliwości dla grzechu, ale i największych tryumfów, zależę w 100% od owego bicia.  Jest to niepokojące, bo nie znam istnienia poza owym biciem. Moja świadomość i poznawana w niej rzeczywistość jest uwarunkowana tą niezbędną i niezależną ode mnie funkcją mego ciała. Funkcją, która przestanie kiedyś działać.

Śmierć jest nieuchronna. Moje serce przestanie bić. I przyjdzie moment, że żaden rozrusznik nie sprawi, że ruszy. I żaden mój sprzeciw tego nie zmieni. Ani nikogo innego. To nie jest rzeczywistość demokratycznych wyborów. Żadne wykrzykiwanie hasła, ani głodówki, ani apel do władz tego nie zmieni. Nie ma na to wpływu również bogactwo, sława, czy potęga. Łapówki, przeoczenie. Wszyscy umieramy. Proch wraca do prochu. Niedawno oglądałem wywiad z człowiekiem, który opowiadał, jak pierwszy raz w życiu, jako dorastający chłopak uświadomił sobie, że jest śmiertelny. Rozpacz, niepokój i ciężar tego sprawiły, że wybiegł boso w zimną noc i biegł, biegł, tak długo, aż brak sił stłumił świadomość.

To lęk. Lęk, czyli niepokój związany z określoną wizją przyszłości. Pożyczka smutku i rozpaczy z tego, co jeszcze nie nadeszło, ale przeczuwamy, że nadejdzie. To uczucie analogiczne do nadziei, tylko wywołujące przeciwny skutek. Nadzieja patrzy wprzód i przewiduje coś dobrego - choćby kubek ciepłej herbaty, czy ciepłe łóżko w rodzinnym domu, czy twarz kochającej osoby. To przewidywanie rozjaśnia mrok teraźniejszości, dodaje sił i zachęty. Lęk robi to samo, tylko odwrotnie. Również "pożycza" z przyszłości wizję tego, co z nami się stanie, ale z zupełnie innego zasobu obrazów. Każe nam spodziewać się zła, cierpienia, wstydu. Upokorzenia, nędzy, straty - bliskich, pracy, ciepła, jedzenia, bezpieczeństwa, domu, w końcu - samego życia. Lęk przed śmiercią  stawia nas przed wielką niewiadomą. Pięknie opisuje ten stan pieśń Tadeusza Woźniaka "Zegarmistrz Światła Purpurowy":

Spłyną przeze mnie dni na przestrzał

Zgasną podłogi i powietrza.

Na wszystko jeszcze raz popatrzę.

I pójdę nie wiem gdzie - na zawsze.

To, co znamy, odejdzie. Pójdziemy w wielką nieznaną. Niedoświadczoną. Niepoznawalną - przynajmniej za pośrednictwem znajomych nam środków. Nastanie nieodwołalnie coś zupełnie nowego, względnie absolutnie nic.

Niewola lęku

Ten lęk zniewala - pisze autor Listu do Hebrajczyków. Więcej: ten lęk niszczy człowieka. To zły koniec. Jakby życie nie biegło wspaniale, skończyć się musi źle. Śmierć wygra. Przekleństwo okazuje się mocniejsze.

W tym sensie szatan z nami przez śmierć wygrywa. Śmierć jest bowiem rzeczywista i lęk z nią związany jest rozsądny. A śmierć jest przekleństwem. Skutkiem pierwszego grzechu. Całkiem słusznie odczuwamy, przez śmierć właśnie, że jesteśmy istotami upadłymi. Że nasz los naznaczony jest jakimś monstrualnym złem i bezsensem, wobec którego jesteśmy całkowicie bezradni. To skażenie, zmaza, słabość, niemoc. Śmierć faktycznie nadchodzi, to nie zabawa, coś, z czym rozpaczliwie trzeba coś zrobić - a sami nie wiemy co. To rozpacz. Nieuchronna, kiedy uświadamiamy sobie ów stan dobitnie, namacalnie. Rozpacz, z której jedna osoba się cieszy i którą perfidnie wykorzystuje.

Szatan cieszy się z naszej niedoli. Sprawia mu ona przewrotną radość i satysfakcję. W oparciu o powyższy werset domniemywać można, że posiada również wpływ na kształtowanie naszych lęków i poprzez nie sprawuje nad nami kontrolę, czyli zmusza nas do działania w zgodzie ze swoją wolą. Jakąś władzę związaną z naszym lękiem względem śmierci. Dołuje nas, wprowadza w rozpacz, otępienie, poczucie bezradności, bezwartościowości, próżności naszych zbaiegów. Czyni nas bezużytecznymi dla Boga. Wie, gdzie trafić. I to trafienie jest mocne, bo prawdziwe. Ciężko spudłować. Uświadamia nam to, co jest. Nie musi oszukiwać.

Próby samozbawienia

A człowiek, nie mając mocy pokonać śmierci, stara się jej ostrze stępić. W różny sposób. Przede wszystkim, przez różne własne wizje życia pozagrobowego. Wydaje mi się zresztą, że wszystkie one opierają się na słusznej intuicji, "wieczności w sercach", jak pisze Kaznodzieja (3:11), czyli tęsknoty za wiecznością; śladzie w naszej duszy po utraconej pierwotnej nieśmiertelności. Serce podpowiada nam, że nie jesteśmy tylko prochem. I że nawet ów proch ma jakąś wartość, a jego rozkład jest stanem słusznie budzącym nasz sprzeciw.

Po drugie - i to szczególnie w naszej cywilizacji, która doprowadziła się do całkowitej beznadziei poprzez różne formy zaprzeczania Bogu i twierdzenia, że jesteśmy wyłącznie materią - poprzez odwoływanie się do narodu bądź ludzkości. Tak, umrzemy - przekonuje się nas. Nie będzie nas. Ale pozostawimy swój ślad. I potomni - w narodzie, czy ludzkości w ogóle - będą o nas pamiętać, bo będziemy wiecznie żywi w ich pamięci.

Przyznam zupełnie uczciwie, że potrafię zrozumieć poszukiwania życia pozagrobowego, które, jakkolwiek nieprawdziwe, to uważam, że opierają się o słuszne przeczucie w sercu. Jednak materialistyczne próby zachowania nadziei uważam za zupełnie beznadziejne. Proponuję następujący test. Kto z nas potrafi wymienić imiona swoich pradziadków? Ile lat minęło od ich śmierci? Kto o nich pamięta? Jeśli to jedyna księga, w której nas zapamiętają - nadziei brak. Lęk przed śmiercią jest więc siłą, która wyznacza nasze życie. Sprawia, że pewnych działań się boimy. Chronimy swoje życie jak ów głupi bogacz z przypowieści naszego Pana (Łk 12:16-21), który oparł swe poczucie pewności o pełne spichrze, zamiast...właśnie, zamiast na czym?

Boże Rozwiązanie

Rozpocznę nie wprost, od skutku ubocznego śmierci. Otóż jej świadomość ma potencjał wzmocnić serce wierzącego. Uświadamiając sobie bowiem nieuchronność śmierci uświadamiam sobie również, że moja wiara, mówiąc o śmierci i zmartwychwstaniu, które wydają się w codziennym zalataniu dość odległe, faktycznie tyczy się najbardziej fundamentalnej potrzeby: życia.

Wierzę w Boga wszechmogącego, Pana Historii, Stwórcę świata, Który Powróci; w którego ręku jest wszystko. Również moje serce, które z nieznanych mi powodów, ale znanych Jemu, uparcie pompuje krew i sprawia, że żyję. Uświadamiam sobie wtedy mą absolutną zależność od Tego, który jest Panem mego serca. Absurdalność, skrajną głupotę i szaleństwo chwil, gdy chcę układać życie nie biorąc Jego zdania pod uwagę. To rodzi również wdzięczność za daną mi łaskę poznania i zrozumienia Kim On Jest, oraz dania mi chęci życia dla Jego chwały. Bo w takich momentach uświadamiam sobie dobitnie, że oddawanie chwały Bogu i życie dla Niego jest jedynym rozsądnym działaniem. Skoro moje serce bije przez Niego, to powinno również bić dla Niego.

To doświadczenie stawia mnie do pionu. Jednak, to doświadczenie nie jest jeszcze nowotestamentową nadzieją. To raczej doświadczenie, które można przyporządkować wierze Starego Przymierza. Jego Księgi nie są tak jasne i precyzyjne w określaniu nadziei. Jest w nich wskazane jakieś życie po śmierci, ale zasłonięte mgłą. Musi przyjść jakieś ostrze, które ją przetnie; wiatr, który ją rozwieje.

No właśnie. I tu dochodzimy do chrześcijańskiej nadziei. W jakim sensie chrześcijaństwo daje nam nadzieję?

Warto spojrzeć na Nowy Testament chronologicznie, bowiem chrześcijańska nadzieja - jak odkrywamy na jego kartach - kształtowała się. I jestem przekonany, że poznanie owego procesu upewni nas i utwierdzi w sednie owego zwycięstwa, o którym mówi List do Hebrajczyków.

Nadzieja ta na samym początku była nadzieją na to, że śmierci nie będzie. A konkretnie, że Jezus powróci naprawdę szybko - w ciągu kilku lat. Jego zmartwychwstanie po prostu dowodziło, że zacznie się Nowa Era. Trzba tylko do chwili tej poczekać. W tym czasie chrześcijanie nie myśleli o swojej śmierci, bo nikt nie myśli o swojej śmierci, gdy w perspektywie ma tylko kilka miesięcy, góra rok czy dwa oczekiwania. To nie problem. Skoro Jezus zmartwychwstał, to śmierci bać się już nie trzeba. Zwyciężył. Zna na to sposób.

Świadectwo takich przekonań znajdujemy w najmłodszym Liście apostoła Pawła - 1 do Tesaloniczan. Pojawia się w nim problem: otóż co poniektórzy starsi bracia i siostry - oraz męczennicy - zmarli, nie doczekawszy powrotu Jezusa. Co z nimi? Paweł zapewnia, że Chrystus o nich nie zapomni: "nie chcemy, bracia, abyście byli w niepewności co do tych, którzy zasnęli, abyście się nie smucili, jak drudzy, którzy nie mają nadziej" (4:13). My, chrześcijanie, mamy nadzieję. Otóż "jak wierzymy, że Jezus umarł i zmartwychwstał, tak też wierzymy, że Bóg przywiedzie przez Jezusa tych, którzy zasnęli" (4:14). Przyjdzie po prostu z nimi do nas, a nie sam, do nas wszystkich. Pewność powstania z martwych Jezusa jest niezmącona. Zwyciężył. Zna na śmierć sposób. Przywiedzie więc ze sobą tych, którzy zmarli nie doczekawczy się jego powrotu.

I w zasadzie do dziś ten właśnie stan wciąż trwa, choć nasze oczekiwania są zapewne nieco inne. Pierwszy Kościół z czasem zaczyna rozumieć, że powrót Chrystusa nie będzie aż taki szybki. Lata mijają. Pojawiają się Listy, które zmieniają perspektywę. I tak 1 List do Koryntian przekonuje, że Chrystus jest pierwociną pierwszych zbiorów (15:20): On jest pierwszy, za nim pójdzie cała reszta z tych, którzy zmarli - i do Niego należą. Paweł zwraca uwage, że większość braci, którzy ujrzeli Jezusa zmartwychwstałego jeszcze żyje, i można z nimi o tym porozmawiać (1 Kor 15:6). Piotrowi ewidentnie pomaga w wierze wspomnienie przemienienia (2 P 1:16-18), które dowodzi, że faktycznie, miał nadprzyrodzoną moc od samego początku. Dalej w tym Liście wskazuje i na to, że Bóg ma czas: On operuje innym rzędem wielkości. Dla nas istnieje zasadnicza różnica między dniem a tysiącem lat - ale nie dla Niego (2 P 3:8). Ewangelia Mateusza podkreśla, że o tym dniu od samego początku nie wie nikt (24:36). A więc: macie być zawsze gotowi, ale bezterminowo. A tak w ogóle, to jest cały świat do nawrócenia, i tym właśnie trzeba się zająć (24:14). Tym bardziej, że w tym dziele Chrystus jest przy nas (28:20). W końcu - List do Hebrajczyków. Do zmęczonych prześladowaniem chrześcijan pochodzenia żydowskiego, dla których to oczekiwanie było trudne, a pokusa powrotu do porządku Starzego Przymierza - wyparcia się chrześcijaństwa - bardzo silna. Autor przekonuje, właśnie przez relacje do śmierci, że Jezus daje więcej niż Stare Przymierze. Rozdział 2:14-15 mówi nie tylko o władzy szatana nad śmiercią. Mówi również o Jezusie.

Jezus poddał się tej samej drodze: "Skoro zaś dzieci mają udział we krwi i w ciele, więc i On również miał w nich udział". Nie boimy się, gdy ktoś, komu ufamy przeszedł przez to samo, co my. Doświadczył i wie, i może nam powiedzieć, jak to jest. Jego życie może być dla nas punktem odniesienia. Jego lekcja może być dla nas pociechą i instrukcją, jak sobie poradzić z wyzwaniem, które przed nami stoi. Lęk, jako projekcja klęski i bólu, rozprasza wizja zwycięstwa; uporania się, przemożenia tego, co przed nami stoi. Chrystus przeszedł przez śmierć. Wie, jak to jest. Bał się. Prawdziwie. Ale nie zawahał się. Doświadczył największej samotności, przyjmując przekleństwo świata, będąc opuszczonym przez Ojca. Ale i tej zwykłej, ludzkiej, której my się boimy. Przeszedł przez to, i choć było to dla niego przykre - zwyciężył

"Przez śmierć zniszczył tego, który ma władzę nad śmiercią, to jest diabła". Zwróćmy uwagę, że nie przez zmartwychwstanie, ale śmierć. Czyli: ta śmierć zniszczyła jego władzę nad śmiercią. Była to śmierć niezasłużona, śmierć doskonałego człowieka i odwiecznego Bożego Syna; moc śmierci musiała Mu ulec - i uległa. Chrystus wszedł w śmierć i jako pierwszy - przeszedł przez nią zwycięsko. Nie tylko wywinął się jej na jakiś czas, jak to miało często miejsce w historii - choćby w przypadku Łazarza. Gdy w końcu wszyscy umierali. Ale przeszedł krusząc jej moc: pozyskując, jako pierwszy, ciało, które jest od jej wpływu uwolnione. Ciało zmartwychwstałe Jezusa jest ciałem chwalebym, zwycięskim. Ciałem, które zapewnia wieczność. Którego nie toczy przekleństwo.

Dlatego Chrystus - i tylko Chrystus - "wyzwala" - przez swą śmierć - "wszystkich tych, którzy z powodu lęku przed śmiercią przez całe życie byli w niewoli". Jego zwycięstwo oznacza coś zupełnie nienaturalnego i nieintuicyjnego. Cały świat doświadcza rytmu rodzenia się i umierania. Pory roku, cykl wegetacyjny, następowanie pokoleń - w to wszystko wpleciona jest śmierć. Próbujemy się z nią godzić i ją jakoś oswajać. Czasem nawet uważamy, że to w jakimś sensie jest chrześcijańskie. Otóż nie jest.

Śmierć jest Bożym wrogiem nie tylko człowieka, ale całej natury: "stworzenie z tęsknota oczekuje objawienia synów Bożych" (Rz 8:18). Stworzenie czeka na zmartwychwstałych, nie podległych skażeniu ludzi. Dlaczego? Bo to kres jego niewoli w okowach śmierci: "stworzenie zostało poddane znikomości nie z własnej woli, lecz z woli tego, który je poddał [czyli Boga, po upadku człowieka w grzech], w nadziei, że i samo stworzenie będzie wyzwolone z niewoli skażenia ku chwalebnej wolności dzieci Bożych. Wiemy bowiem, że całe stworzenie wespół wzdycha i wespół boleje, aż dotąd" (Rz 8:19-22). Niewola grzechu już została zniszczona. Nasza nadzieja w zmartwychwstaniu Chrystusa jest również dla natury znakiem Nowego - nowej, przemienionej rzeczywistości. Chrystus swoim zmartwychwstaniem przemienia nie tylko człowieka, ale również - poprzez zmianę człowieka -  i przemianę pierwotnego królestwa człowieka: ziemi. Wszystko będzie nowe w Nim i przez Niego!

Rozmyślania o śmierci słusznie więc kierują nas ku zmartwychwstaniu Chrystusa. Tak, ogarnia mnie lęk przed nieznanym, z którym wiem, że będę musiał się zmierzyć. I chrześcijaństwo nie polega na tym, że ów róg śmierci ("żądło" w BW: 1 Kor 15:55) nie będzie w stanie spowodować bólu. Polega raczej na tym, że mamy prawo spojrzeć w dwie strony i każda jest pocieszająca. Mam prawo spojrzeć wstecz i dostrzec śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Umarł. Prawdziwie. Jednak nie zniknął. Nie przestał istnieć. A na trzeci dzień Ojciec go wzbudził z martwych. Chrystus przezwyciężył śmierć. Największe, najbardziej czarne i najmocniej odkształcające ten świat przekleństwo, z jakim musimy się zmagać.

Na śmierć nie mam się więc godzić. Mam raczej ją przekroczyć. Uwierzyć, że nie przemoże mocy zmartwychwstałego Chrystusa. Dowodem jest On sam. Dlatego mam również prawo spojrzeć wprzód. Tak, śmierć kiedyś nastąpi i w moim życiu. Być może są ludzie, którzy nie boją się śmierci ze względu na wielką wiarę. Śmiem jednak twierdzić, że pewnie nie boją się ze względu raczej na brak owej świadomości, która mi czasem wieczorami towarzyszy. Śmierć jest nienaturalna. Jest przekleństwem, skutkiem grzechu. Gdy mój Pan modlił się w Getsemane, to bał się również tej zwykłej śmierci, która jest naszym wspólnym losem. Jego i moim.

I w związku z tym, że znany jest Mu ów lęk; że tak jak ja musiał zaufać Ojcu że Go wskrzesi. I że oczywiście zaufał, a Ojciec okazał Mu się wierny. Alleluja! Istnieje zmartwychwstanie. A moje zbawienie w Chrystusie nie polega na jakichś mętnych obietnicach zmian w doczesności, jakkolwiek wierzę w Boże zmiany, które Bóg wprowadza tu i teraz. Ono dotyka problemu najbardziej podstawowego i pierwotnego. Który nie jest uświadamiany sobie przez ludzi zawsze i wszędzie, ale który ostatecznie - bez Chrystusowej nadziei - kładzie się cieniem absurdu i bezsensu na całym istnieniu ludzkości. Chrystus zwyciężył śmierć. Chrystus zmartwychwstał. Bóg spotyka mnie więc w najbardziej osobistych i nieuniknionych lękach mojego życia: wobec śmierci. Mówiąc: nie bój się. Moja moc, moje wyzwolenie właśnie tutaj okazuje się najbardziej praktyczne i prawdziwe. Właśnie to zmieniłem. Właśnie w to uderzyłem, na tym polegał mój plan. I zwyciężyłem.

I właśnie na tej wolności polega chrześcijańska nadzieja. "Jeśli tylko w tym życiu pokładamy nadzieję w Chrystusie, jesteśmy ze wszystkich ludzi najbardziej pożałowania godni" (1 Kor 15:19). "Oto wielką tajemnicę objawiam wam: Nie wszyscy zaśniemy, ale wszyscy będziemy przemienieni, w jednej chwili, w okamgnieniu, na odgłos trąby ostatecznej; bo trąba zabrzmi i umarli wzbudzeni zostaną jako nieskażeni, a my zostaniemy przemienieni. Albowiem to, co skażone, musi przyoblec się w to, co nieskażone, a to, co śmiertelne, musi przyoblec się w nieśmiertelność. A gdy to, co skażone, przyoblecze się w to, co nieskażone, i to, co śmiertelne, przyoblecze się w nieśmiertelność, wtedy wypełni się słowo napisane: Pochłonięta jest śmierć w zwycięstwie!" (1 Kor 15:51-54).

Amen, Amen, Amen.

 

Przepisał: Marcin Henrykowski