Miesiąc temu napisałem tekst zatytułowany „Ku pokrzepieniu serc”, poświęcony pozytywnym przykładom w historii. Niestety dzieje naszej przeszłości, jak wiadomo, nie składają się jedynie z takich opowieści. Znacznie więcej jest tam tych złych. I nie inaczej jest w odniesieniu do dziejów chrześcijaństwa. Obok historii chwalebnych i budujących znajdziemy w minionych wiekach bardzo wiele przykładów ludzkiej pychy, egoizmu, tchórzostwa, a nawet głupoty.
I chociaż Cycero zachęca nas mówiąc, że historia jest nauczycielką życia – to Georg Hegel zniechęca słowami: „Historia uczy, że ludzie nigdy niczego nie nauczyli się z historii”. Szkoda, że nie uczymy się na cudzych błędach, bo to sprawia, że musimy uczyć się na własnych. Poprzednio opisałem jedną konkretną osobę, której postawa wpłynęła na życie tysięcy innych. Tym razem spójrzmy na problem w większej skali. Kiedy patrzę na dzieje Kościoła chrześcijańskiego w ciągu dwudziestu stuleci, widzę cztery rodzaje powodów, dla których nigdy nie osiągnął on tego, do czego był predysponowany w Bożym zamyśle (oczywiście zawsze możemy założyć, że Bóg jest realistą i nie spodziewał się niczego ponad to, co mamy). Są to problemy teologiczne (herezje), organizacyjne (schizmy), moralne (niedostatki ludzkiej natury) i polityczne (żądza władzy i wpływu). Jest ich więcej, ale poprzestańmy na tych głównych.
Chyba najbardziej wyczuleni jesteśmy na te pierwsze – problemy teologiczne. Wydaje nam się, że to one są największym zagrożeniem dla Kościoła. Ale czy tak w istocie było? Chociaż herezji w dziejach Kościoła było całe mnóstwo, to jednak tych, które wywarły nań poważny, groźny wpływ już nie tak wiele. Gnostycyzm, marcjonizm, manicheizm i arianizm w starożytności. Potem monofizytyzm i kataryzm (ze wszystkimi jego pochodnymi) w średniowieczu. W czasach nowożytnych antytynitaryzm, różne formy teozofii, antropozofii. I wreszcie współcześnie różne formy synkretyzmu religijnego. Oczywiście wymieniam tylko te, które wprowadziły lub wprowadzają więcej zagrożenia i długofalowych problemów w obrębie chrześcijaństwa, nie zapominając o tym, że to, co jedni uznają za mało znaczące, inni przyjmą jako krytyczne niebezpieczeństwo (np. ekumenizm czy różne nurty charyzmatyczne). Tak naprawdę herezje były istotnym czynnikiem hamującym rozwój Kościoła jedynie w ciągu pierwszych wieków, potem nie odgrywały już tak istotnej roli (wyjątkiem jest monofizytyzm, ale tylko ze względu na przesadzoną reakcję nań Kościoła Wschodniego i jej skutki). Nie bagatelizuję roli herezji – patrzę jedynie na to, czy to one odpowiadają za to, że np. od VII w., w ciągu kilku wieków ekspansja islamu cofnęła zasięg chrześcijaństwa do niewiele więcej niż samej Europy.
Może więc winne są schizmy? Tu, znowu odrzucając te mało znaczące z punktu widzenia całości dziejów chrześcijaństwa (np. starożytni nowacjanie czy donatyści), mamy wielką schizmę wschodnią (1054 r.), która jedynie usankcjonowała i tak faktyczny podział na Kościół łaciński (zachodni) i grecki (wschodni). Pięć wieków później w tym pierwszym mamy schizmę reformacyjną, w wyniku której oddziela się protestantyzm, tworząc całą różnorodność dalszych wewnętrznych podziałów. Czy to „zabiło” chrześcijaństwo? A może przeciwnie – wzmocniło je? I znowu, zdając sobie sprawę z wielu niedogodności, będących efektem podziałów w łonie chrześcijaństwa, nie przesadzałbym z przekonaniem, że jeden Kościół, gdyby się nie podzielił na różne odłamy zawojowałby świat tylko z samego faktu występowania w całości. Przeciwnie, wydaje mi się, że chrześcijaństwo tylko zyskało na uwolnieniu siły wynikającej z różnorodności (czym innym są jednak niekończące się drobne podziały wewnątrz chrześcijaństwa – z gruntu złe, choć i tak o drugorzędnym znaczeniu).
Tak naprawdę myślę, że problem tkwi w dwóch pozostałych powodach, które zdajemy się bagatelizować. Owszem, kwestie moralne są mało uchwytne. Wydaje nam się, że z powodu cudzołóstwa czy alkoholizmu duchownych nie mogło dojść do gorszych rzeczy, niż z powodu herezji i schizm. Ale problemy dotyczące ludzkiej natury, to coś więcej niż jedynie grzechy wynikające z „nadużywania”.
Mamy tu bowiem do czynienia z kwestiami dotyczącymi kwalifikacji merytorycznych (wykształcenia) oraz moralnych (powołania) i w końcu duchowych (nawrócenie) ludzi pełniących w Kościele odpowiedzialne funkcje duszpasterskie i nauczycielskie. Ale także stykamy się z pytaniem o duchowe kwalifikacje – to ta sama kwestia dotycząca faktu czy do Kościoła przyjmowani są wierzący odrodzeni czy jedynie deklarujący chęć przynależności, bez doświadczenia duchowej przemiany. Tu znacząca zmiana dokonała się po tzw. przełomie konstantyńskim, to jest uznaniu chrześcijaństwa za religię tolerowaną (a de facto faworyzowaną) przez państwo rzymskie, co miało miejsce w roku 313 za panowania cesarza Konstantyna. Do tej pory przed swoim chrztem kandydat powinien przechodzić długotrwały okres katechumenatu, trwający nawet do dwóch lat, potem jednak proces ten drastycznie ograniczono. Było to związane z wielkim napływem wiernych do Kościoła (pomiędzy rokiem 300 a 350 liczba chrześcijan w cesarstwie rzymskim wzrosła z 6 mln do 34 mln, co stanowi skok z 10 do 56 proc. populacji imperium – to oczywiście dane szacunkowe). I wcześniej nie dało się ustrzec przed trafianiem w szeregi wiernych Kościoła ludzi nieodrodzonych – o czym świadczą liczne przypadki odstępstw od wiary w czasach prześladowań lat 250-313 – jednak potem była to już zupełnie inna skala zjawiska.
I ta sytuacja w naturalny sposób prowadzi nas do czwartej przyczyny rozczarowującego wpływu Kościoła na świat – politycznej żądzy władzy i wpływu przywódców chrześcijaństwa na przestrzeni wieków. Zjawisko to nazywane sojuszem ołtarza z tronem wywołało tak wiele negatywnych dla Kościoła skutków, że do dziś chrześcijaństwo obarczane jest odpowiedzialnością za liczne grzechy naszej cywilizacji - choć nie zawsze słusznie. Oczywiście narosło wokół tego wiele negatywnych mitów (średniowieczne krucjaty, eksterminacja Indian południowoamerykańskich, wojny religijne itp.), tym niemniej umiejscowienie Kościoła jako istotnego elementu systemu państwa prowadziło na przestrzeni dziejów do licznych problemów związanych z tym, że był on wikłany (lub sam się wikłał) w problemy, które nie miały nic wspólnego z jego powołaniem z nadania Chrystusa. I tak na przykład państwo wymagało od niego jedności, więc prowadziło to do bezwzględnego rozprawiania się z herezjami i schizmami (tu przykładem są brutalne represje wobec donatystów i monofizytów, które w rezultacie pomogły muzułmanom w podboju Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej oraz eliminacji chrześcijaństwa stamtąd). Z drugiej strony sam Kościół zasmakował w korzyściach z należenia do obozu władzy i sam zaczął takie ziemskie królestwo budować (tu najjaskrawszym przykładem jest powstanie Państwa Kościelnego w VIII w.) ze wszystkimi negatywnymi tego skutkami. Czy to znaczy, że Kościół ma się trzymać z dala od wpływania na sprawy publiczne (jak chcieli tego anabaptyści)? Nie, to druga skrajność, Kościół powinien wywierać wpływ na świat wokół siebie i to nie tylko na drodze samej ewangelizacji, jednak musi nałożyć na siebie samoograniczenie, aby nie prowadzić działań, które sprawią, że to on sam, a nie ogół społeczeństwa, będzie największym (bądź wręcz jedynym) beneficjentem określonych zmian.
Czego ma nas nauczyć historia Kościoła? Szukajmy pierwszorzędnych, a nie pozornych źródeł problemów i szukajmy ich wewnątrz, a nie na zewnątrz. No i wyciągajmy wnioski z tego, co było, czyli dążmy do tego, aby to Cyceron, a nie Hegel miał rację.